Pireneje 2013

Zespól skojarzeń jaki ewokuje hasło Hiszpania, zawiera w sobie przede wszystkim: skąpane w słońcu plaże, ogniste flamenco, Leo Messiego, czasami pojawi się Gaudi albo Dali. Dopiero gdzieś na peryferiach popularnej wiedzy o tym kraju występuje wyjątkowy, graniczny obszar – Pireneje.
Niesprawiedliwe ignorowanie tego masywu, może wynikać z braku widowiskowych, ekstremalnych tras, nie ma tam „najwyżej” „najstromiej” więc nikomu się też nie chce robić niczego „najszybciej” - w takiej sytuacji wielu poszukiwaczy skrajnych doznań i niezwykłych osiągnięć nie ma tam po prostu czego szukać. Może więc jest to jedno z tych miejsc które warto (wypada?) odwiedzić dla bajkowej egzotyki, pociągającej księżycowej odmienności? ... Też nie, spacerując pirenejskimi szlakami możemy czasem ulec złudzeniu, że ktoś nas złośliwie teleportował w nasze rodzime tatry. Więc po co? Odpowiedź która mi się nasuwa ma może zbyt poetycki aromat, ale z doświadczenia wiem, że pierwsze skojarzenie jest zazwyczaj najtrafniejsze; po co? Po głębszy oddech.


Zacznijmy jednak od początku. Nie otarłszy jeszcze potu perlącego się na proletariackim czole pracownika sezonowego, wsiadam w małym niemieckim miasteczku do samolotu. Mam dolecieć w miejsce, które wynagrodzi mi znój i trud ostatnich tygodni. Pierwsza destynacja: Girona – przystanek na drodze do Barcelony.
Byłem zdecydowany na wyjazd o profilu trekingowym, jednak nie potrafiłem się powstrzymać. Nie miałem do tamtej pory okazji zetknąć się z iberyjską kulturą, nie dane mi było (przyjrzeć)* się rozsławionemu południowemu temperamentowi. Podejrzewałem, że kilkudniowy pobyt w Barcolenie pozwoli mi przynajmniej przekonać się czy ta „nieznana cywilizacja” jest w moim guście.
Przychylny mi Wszechmogący Przypadek wyczarował na moje powitanie niezwykłe widowisko; La Mercè huczny, kolorowy, porywający festiwal [Notabene jest to uroczystość proweniencji katolickiej, nie odczuwa się tego jednak zupełnie. Heroiczna i religijna historia stojąca za tym świętem została przytłoczona niemal dionizyjską formą celebrowania.]

Pomimo niewątpliwej przyjemności dostarczonej mi przez rozkrzyczane, roztańczone i pijane ulice katalońskiej stolicy, pod koniec trzeciego dnia pojawiła się refleksja: „Czasami wydaje mi się, że miasta powstały tylko po to żeby się w nich gubić. Noc bez gwiazd nad Barceloną. Miasta są zaborcze. Nie dają wytchnienia, przyzwyczajonym do swobody bezdroża, stopom, poganiając je w somnambulicznym marszu przez labirynt, pierwszy i ostatni raz widzianych, zaułków”.
Bilans tej dionizyjskiej zawieruchy: trzy doby spędzone na ulicach i w zaułkach nieznanego miasta (kolekcja spotkanych ludzi jest dość imponująca: prostytuujący się i handlujący haszyszem pakistańscy chłopcy, wytatuowani „wyciągnięci z filmu” meksykańscy gangsterzy dzień przed deportacją, smutne nigeryjskie ladacznice, cała masa zawieszonych pomiędzy kacem a fazą turystów) zgubienie plecaka, telefonu i węgierskich znajomych, którzy przypadkowo skorzystali z tego samego lotu co ja w swojej drodze na Camp Nou, niecodzienny i autentyczny zachwyt na widok La Sagrada Família; ale przede wszystkim zaostrzenie apetytu na GÓRY.
Zmęczony, w okularach przeciwsłonecznych mających ukryć pulsujący w oczach delikatny obłęd, kupuję bilet na wieczorny autokar do Andory. Muszę się przyznać, że gdzieś na marginesie świadomości pojawiła się pokusa żeby po-koczować jeszcze jakiś czas w Barcelonie, ale zdrowy rozsądek odprawił drastyczny egzorcyzm i pozbył się tego szatańskiego podszeptu. Nie mniej, musiałem się ewakuować jak najszybciej, żeby nie narażać się na tego typu aberracje.

Pośpiech często implikuje nieprzewidziane trudności, tak było i tym razem. Wsiadając do autobusu nie wziąłem pod uwagę, że do Andory dojadę po północy. Nie byłoby to poważny problem gdyby nie założenie, że wyjazd ma być radykalnie „low-costowy” więc nocleg w hotelu, jako zaprzeczenie idei tej podróży, był wykluczony. Pozostała mi opcja na partyzanta, albo, nie bójmy się użyć tego słowa, na bezdomnego. Noc pod mostem.
Budzi mnie dziwna, niezbyt przyjemna wilgoć. Pierwsze, leniwe, poranne spojrzenie napotyka wzrok pudelka, który chyba w trosce o moją higienę wylizał mi uprzednio twarz. Tego typu pobudka w tym mieście, promieniującym luksusem, w tym mieście w którym na każdą kończynę obywatela przypada jeden Rolex, nie wróży przyjemnego pobytu.
Rozpoczynam misję „exodus”. Staram się wydostać z tego miejsca, nieodparcie kojarzącego się z tajemniczym ukrytym w górach Eldorado, na piechotę; jednak po kilku godzinnym błądzenia daję za wygraną i korzystam z autobusu; następny przystanek Arinsal – brama Pirenejów, moja przepustka do piętnastu dni prawdziwej samotności.

Nie miałem precyzyjnego planu, znałem tylko kierunek, zamierzałem iść na zachód. Podczas pobieżnej analizy mapy zatrzymywałem palec w okolicach Lourdes. Miałem wykupiony bilet powrotny z Carcasonne, więc to francuskie miasto wydawało mi się odpowiednią metą dającą mi możliwość skorzystania z wygodnych linii kolejowych podczas ostatniego etapu wyjazdu. Na mapie jednak łatwiej pokonuje się kilometry niż na szlaku, szczególnie z obciążeniem kilkunastu kilogramów a nie tylko zapału i ambicji. Złośliwa rzeczywistość, zgodnie ze swoim zwyczajem, zweryfikowała marzenia.
Po kilku pierwszych krokach na szlaku, musiałem usiąść, zapalić papierosa, przeprogramować wrażliwość na inne bodźce. Przeczuwałem, że będzie to intensywne doświadczenie. Chodziłem w góry sam wielokrotnie, czasami biwakując, ale były to wycieczki dwu-trzy dniowe najwyżej. Tym razem czekało na mnie kilkanaście dni w opustoszałych o tej porze roku Pirenejach.
Już pierwszy nocleg zaoferował mi atmosferę, która będzie mi towarzyszyć niemal do końca.
Po krótkim, rozgrzewkowym marszu zatrzymuję się przy dwóch kamiennych, wyglądających na opuszczone, budynkach. Przed wyjazdem czytałem o tzw cabanach, pasterskich chatach, mogących służyć jako alternatywa dla namiotu, nie spodziewałem się jednak, że będę miał okazję skorzystać z tej bezosobowej gościności po trzech godzinach spędzonych w górach. Pomimo dość wczesnej pory postanawiałem biwakować właśnie tam. W dolinie widać było przereklamowany landszaft, rozświetlone miasto, jak iluminacyjna instalacja, a nie miejsce w którym mieszkają ludzie. Pierwszy posiłek jedzony na ziemi, rytuał uruchamiania maszynki benzynowej i pierwszy głębszy wdech – spokój i samotność rozlały się ciepłem po całym ciele.

Nie zabawiłem w andorskiej części Pirenejów zbyt długo, zdążyłem tylko zauważyć: brak ludzi, ciekawą i darmową infrastrukturę turystyczną oraz konie; pasące się dziko, na relatywnie wysoko położonych łąkach, towarzyszyły mi niemal wszędzie jako niemi obserwatorzy.
Włączam bieg terenowy i ruszam w stronę Hiszpanii; pla de Estany (pierwsze bezzałogowe schronisko na mojej drodze, zaskakująco czyste i dobrze wyposażone), Estany Forcats malowniczo położony staw w którego sąsiedztwie, lekko ukryty znajduje się górski schron w którym spędzam kolejną noc. Miejsce jest bajkowe, wschód słońca w takiej scenerii traci kiczowate, pocztówkowe zabarwienie. Następnego dnia przekraczam granicę na przełęczy Collada Estanys Forcats (2743npm), było to pierwsze bardziej wymagające podejście, mimo to z rozpędu podchodzę kawałek pod Pic de Medecourbe.



Planuję dostać się tego dnia w okolice Pico de Estas. Mijam schron Refugi Baiau, kierując się w stronę doliny Val Ferrera wciąż nie mogę nasycić się widokami, które robią szczególne wrażenie w zestawie z świadomością posiadania na nie wyłączności – poza wspomnianymi końmi nic oprócz mnie nie posiada tu oczu. W dzienniczku wyprawy pojawia się wpis „ Cisza z którą w górach obcuje się niemal nieustannie czasami przybiera na sile przeradzając się w bezgłośny szum. Wysmagana zgiełkiem, przyzwyczajona do hałasu głowa, powoli napełnia się gęstym brakiem-dzwięku”.
Żeby zdobyć Pico Estas musiał bym odbić za bardzo na wschód, więc zdecydowałem się na wejście na mniej imponujący szczyt: Pico Baborte (2929). W trakcie ostatniego podejścia pod schron leżący w cyrku u podnóża góry zaskakuje mnie pierwsza ulewa, na tyle intensywna, że ogranicza widoczność i zmusza mnie do poruszania się „na czuja”. Ścieżkę zgubiłem po kilku krokach, intuicyjnie jednak odnajduję schronienie. Poranek wita mnie bezchmurnym niebem i pozwala szybko zapomnieć o nieprzyjemnym zakończeniu poprzedniego dnia. Wspinaczka na Baborte okazuje się bardzo łatwa, choć to pierwsze zetknięcie ze specyfiką pirenejskich szlaków. Niewiele mają one wspólnego z tatrzańskimi pietystycznie oznakowanymi autostradami, często przypominają zwierzęce ścieżki, czasami prowadząc przez rumowiska skalne, gdzie jedynymi wskazówkami są kopczyki. Dzięki tej pozornej niedogodności, można mieć wrażenie poruszania się po prawdziwym nieskażonym ludzką ingerencją interiorze.
Drugą z kolei noc spędzam w schronie, niepokojony jedynie przez owce. Ostatni raz człowieka widziałem cztery dni temu, sprzedawał mi produkty spożywcze. Po inwentaryzacji plecaka odczułem nieziemską, palącą potrzebę spotkania kogoś podobnego. Mam dwie opcje do wyboru, jeden szlak wiedzie prosto do traktu biegnącego dnem doliny a potem kilka kilometrów tą szutrową drogą do najbliższej wioski, alternatywna możliwość wydaje się mniej popularna, wiedzie trawersem nad doliną i co ważne zaczepia o jedną z setek opuszczonych wiosek. Przed wyjazdem napaliłem się na te trudne do odnalezienia osady, nieżywe dowody niegdysiejszego sielskiego pasterskiego życia. Niestety zdecydowałem się podążyć za swoją chucią. Tradycyjnie po kilkunastu minutach szlak zaczął być perforowany (W pirenejach pewni możemy być tylko szlaków wchodzących w skład tzw GR-ek, ), gubił się by w najbardziej nieoczekiwanym momencie znów się pojawić. Zbocze było niezwykle strome, porośnięte zaskakująco bujną roślinnością, ścieżka nieumocniona, a nad głową miałem skały z kruchego tworzywa. Nagle straciłem grunt pod nagami i rozpocząłem dupo-zjazd po mniej przystosowanym do tego materiale niż śnieg. W pyle, wraz z potokiem różnego kalibru skał zacząłem nabierać prędkości – nie polecam, szczególnie że zauważyłem przed sobą półkę skalną w której kierunku zmierzałem. Dupa zabolała, oderwała się od podłoża, zawisła na chwilę nieważko i zabolała po raz drugi. Przetarłem oczy i spostrzegłem, że.... spadłem na szlak.



Katowałem się wymówkami, dlaczego tędy a nie tamtędy itp. jednak po dotarciu do wspomnianej 
wioski (Bordes de la Rebuiro) zmieniłem front i zacząłem swoją decyzję wychwalać po niebiosa. Postanowiłem wtedy, i wciąż w tym postanowieniu niezachwianie trwam, by kiedyś zorganizować wyjazd nastawiony na poszukiwanie tego typu obiektów. 
Cholernie romantyczna sceneria – naprawdę.
Niestety piękne widoczki i westchnienia nie zapełnią żołądka, bebechy domagają się należnej im atencji i mobilizują mnie do jak najszybszego odnalezienia sklepu. W tym pośpiechu zapomniałem o możliwości łapania okazji, na szczęście katalońska gościnność nie jest ślepa i pierwszy raz w życiu zostałem złapany na stopa oraz podwieziony do samego centrum wioski. Cóż fart ma swoje limity, więc okazało się, że owa miejscowość była pogrążona w zimowym śnie, właściwy sezon już się skończył, zostały psy i starsi ludzie. Po pół godzinnym oczekiwaniu na otwarcie sklepu o które musiałem prosić, zastaję puste półki, ledwo udaje mi skompletować składniki na kolację. Warto dodać, że do miejscowości nie dojeżdżały autobusy. Szybko zdecydowałem by przenocować gdzieś na granicy wioski a następnego dnia przebić się do osady położonej w równoległej dolinie. Mimo bezbłędnego wykonania planu, następnego dnia spotyka mnie podobna sytuacja. Tavascan okazuję się piękną, malowniczą itp. wioseczką, super kur.., ale sklepu niet. Z niechęcią decyduje się opuszczenie gór i zjazd do jakiegoś większego skupiska ludzi. Powtarza się sytuacja z dnia poprzedniego, nie wykazując żadnej inicjatywy zostaję złapany na stopa. Pomimo bariery językowej, kierowca zawozi mnie do miejscowości położonej ponad 20 km od miejsca w które się udawał we własnych interesach, tylko po to by wysadzić mnie na przystanku autobusowym. Niespotykania bezinteresowność. Wieczorem docieram do miasta Sort, gdzie znajduję tani camping na którym poza mną nie ma innych turystów i decyduję się zostać tam na dwie noce by zregenerować siły, nadrobić zaległości w dziedzinie higieny oraz uzupełnić zapasy. Do tej pory byłem rozpieszczany przez pogodę. Nastąpiła jednak zmiana, oto co dzinniczek ma na ten temat do powiedzenia: „ Leje cały dzień. Szybko i łatwo zapominamy o szerszej perspektywie gdy nas dosięga smutek. Zwykły, smutek powsinoga, wyłaniający się z deszczu albo mgły, trywialny spadek nastroju, zwierzęce zestrojenie się z warunkami pogodowymi. Cała nasza uwaga skupia się na tym przybłędzie. Na tym chyba polega jego demoniczna moc.” Cywilizacja nie spełniła pokładanych w niej nadziei, poza prowiantem nie wyniosłem z niej nic, ani świeżości ani odpoczynku.
Kolejny etap planuję rozpocząć w Espot, zimą jest to dość tłoczny ośrodek narciarski, latem brama do Parc Nacional d’Aigüestortes i Estany de Sant Maurici. Obszar parku jest pokryty odrobinę gęstszą infrastrukturą turystyczną niż obszary wschodnie, jednak w październiku szlaki (no może poza okolicami Refugi Josep Maria Blanc) świeciły pustkami. Zamierzam spędzić cztery dni w drodze do Vielha. To chyba jedyny fragment wyjazdu który przebiegł bez turbulencji. Zgodnie z wybranym schematem spałem pod namiotem lub w darmowych schroniskach. Jedyne co mogę powiedzieć, że warto to zobaczyć, setki jezior, wodospadów obramowanych intrygująco białymi górami.
Obcowanie z gigantem przyrody automatycznie poskramia zarozumiałość. Lecz nie jest to bałwochwalczy przemarsz przed obliczem bóstwa. Rozpływamy się w nieprzychylnym pysze panteistycznym otoczeniu. Strumień świadomości niestrudzenie sączy się, tylko tym razem gdzieś na marginesie, akompaniując jedynie procesowi doznawania. I tutaj właśnie muszę dramatycznie urwać ten niezwykle ciekawie zapowiadający się wywód. Dwoma podstawowymi zagrożeniami na jakie jesteśmy narażeni w górach są: mistycyzacja przyrody i wulgarny sportyzm; pomiędzy nimi, jak między Scyllą i Charybdą przebiega wąski przesmyk, tamtędy prowadzi jedyna bezpieczna droga. Cóż przed chwilą nieopacznie zbliżyłem się zbyt blisko do jednej ze stron, więc w ramach odtrutki proponuję powrót na szlak.
Mijając Estany de Saburo, Estany Contraix, Refugi Ventosa i Calvell (schronisko w okresie letnim posiadające obsługę, zimą otwiera podwoje niezwykle komfortowej i darmowej przybudówki) docieram do miasteczka o trudnej do odmiany nazwie, Vielha.
Powoli kończy mi się czas który sobie zarezerwowałem na wycieczkę, więc przygotowuję się do finałowego etapu. Pico Aneto. Najczęściej najwyższy szczyt Pirenejów jest zdobywany od swojej północnej strony. Za bazę wypadową można uznać schronisko Renclusa. Postanowiłem dostać się tam nieco okrężną drogą przez Tuc de Molieres. Było to rzucenie sobie wyzwania, na tę trasę dałem sobie dwa dni, plus jeden na zdobycie szczytu. Trzynastogodzinny marsz przy dość poważnej różnicy wysokości. Po omacku, bezwiednie rozkładam namiot. Chciałem choć przez chwilę podelektować się pozycją horyzontalną i ulgą pulsującą w nogach, nie udało mi się to jednak bo zasnąłem przy pierwszym mrugnięciu. Pobudka. Spoglądam na mapę. Dziś czeka mnie podobny dystans, wyjście na ponad 3 tyś metrów i zejście ku podnóżom Pico Aneto. To jest ten moment, kiedy zmęczenie uniemożliwia odczuwanie przyjemności, kiedy patrzymy już tylko pod nogi, góry przeistaczają się w dość niewygodną bieżnie. Znam ludzi dla którym ten masochistyczny wysiłek przysłania niemal cały horyzont .... ale o tym już było. Mój horyzont też został przysłonięty, chmury spełzały do dolin, mgła się podnosiła, ale działo się to za moimi plecami więc nie zwracałem na to większej uwagi. Jednak tuż przed szczytową partią ocknąłem się w klatce z mlecznego szkła, widoczność zmalała do dosłownie 3 metrów. W tej chwili ujawniła się dość nieprzyjemna cecha mojego charakteru; upór. Zamiast wrócić znaną trasą, ruszyłem z kompasem i mapą we wcześniej ustalonym kierunku. Pogoda dała mi piękną, ale krótką nagrodę za wytrwałość, gdy zdobyłem szczyt rozpogodziło się na jakiś czas. Poza podziwianiem (stłumionym przez zmęczenie) byłem w stanie zorientować się pobieżnie w moim położeniu. Na niewiele to się jednak zdało, kolejne kilka godzin spędziłem klucząc na ślepo pomiędzy skałami, strumykami i jeziorkami. Temperatura drastycznie spadła, zaczął padać deszcz ze śniegiem. Instynkt samozachowawczy odłączył plany zdobycia Pico Aneto od konsoli sterującej, ustalając tylko jeden cel: ciepłe i wygodne schronienie. Na szczęście tuż przed zapadnięciem zmroku udaje mi się natknąć na nieco zdezelowaną pasterską chatę. Nie przeszkadzały mi nawet dziesiątki pająków tkających gęsty baldachim pajęczyn pod sufitem. Kolejny raz zasypiam, zanim zdąży pojawić się pierwsza myśl. Budzę się s lekką gorączką.
Wychodzę z namiotu, potem z chaty i widzę śnieg. Po kilkunastu dniach upałów mogło by się to wydawać miłą odmianą, jednak wtedy marzyłem tylko o : ciepłym prysznicu, świeżej pościeli i gorącym pożywnym posiłku.
Ze zdobycia najwyższego szczytu Pirenejów musiałem zrezygnować.
Brudny, obdarty, śmierdzący pokonuję dystans dzielący mnie od lotniska, autostopem. Zajmuje mi to dwa dni. Ostatnie doby spędzam w krzakach niedaleko miejsca wylotu, z budżetem wynoszącym cztery euro i gorączką nie pozwalającą zmienić miejsca pobytu.
Wsiadając do samolotu poczułem znajomy niedosyt, który można zinterpretować jako zapowiedź kolejnego wyjazdu.
Powroty do cywilizacji, po tak długim czasie, generują mnóstwo nieprzewidzianych problemów. Zdążyłem odwyknąć od jedzenia przy stole, korzystania z cywilizacyjnych udogodnień takich jak sedes. Ciężko się pogodzić z licznymi społecznymi ograniczeniami, ciężko nie spluwać gdzie popadnie, nie śpiewać na głos, nie czyścić nosa bez pomocy chusteczek higienicznych. A to tylko początek. Jest to powrót do życia codziennością , do życia w rzeczywistości zamkniętej w ekonomicznych karbach, do zadań i obowiązków, do uśmiechów i szturchnięć, do całej tej krzątaniny o której Musil pisał tak Gdyby tak można wymierzyć skoki naszej uwagi, sprawność mięśni ocznych, wszelkie wahania duszy oraz wysiłki, jakich człowiek musi dokonać, aby utrzymać się w ruchu ulicznym, to prawdopodobnie (..) wypadłaby wielkość, w porównaniu z którą siła potrzebna Atlasowi do podtrzymania globu ziemskiego byłaby znikoma, i wtedy można by też ocenić, jak olbrzymiego wyczynu dokonuje dziś człowiek, który nic nie robi.” Cóż pozostaje pomęczyć się trochę i cierpliwie czekać na następną porcje wytchnienia.



 



Uczestnicy: Olaf Tychawski
Tekst i zdjęcia: Olaf Tychawski






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz