Zespól
skojarzeń jaki ewokuje hasło Hiszpania, zawiera w sobie przede
wszystkim: skąpane w słońcu plaże, ogniste flamenco, Leo
Messiego, czasami pojawi się Gaudi albo Dali. Dopiero gdzieś na
peryferiach popularnej wiedzy o tym kraju występuje wyjątkowy,
graniczny obszar – Pireneje.
Niesprawiedliwe ignorowanie tego
masywu, może wynikać z braku widowiskowych, ekstremalnych tras, nie
ma tam „najwyżej” „najstromiej” więc nikomu się też nie
chce robić niczego „najszybciej” - w takiej sytuacji wielu
poszukiwaczy skrajnych doznań i niezwykłych osiągnięć nie ma tam
po prostu czego szukać. Może więc jest to jedno z tych miejsc
które warto (wypada?) odwiedzić dla bajkowej egzotyki, pociągającej
księżycowej odmienności? ... Też nie, spacerując pirenejskimi
szlakami możemy czasem ulec złudzeniu, że ktoś nas złośliwie
teleportował w nasze rodzime tatry. Więc po co? Odpowiedź która
mi się nasuwa ma może zbyt poetycki aromat, ale z doświadczenia
wiem, że pierwsze skojarzenie jest zazwyczaj najtrafniejsze; po co?
Po głębszy oddech.
Zacznijmy jednak od początku. Nie
otarłszy jeszcze potu perlącego się na proletariackim czole
pracownika sezonowego, wsiadam w małym niemieckim miasteczku do
samolotu. Mam dolecieć w miejsce, które wynagrodzi mi znój i trud
ostatnich tygodni. Pierwsza destynacja: Girona – przystanek na
drodze do Barcelony.
Byłem zdecydowany na wyjazd o profilu
trekingowym, jednak nie potrafiłem się powstrzymać. Nie miałem do
tamtej pory okazji zetknąć się z iberyjską kulturą, nie dane mi
było (przyjrzeć)* się rozsławionemu południowemu temperamentowi.
Podejrzewałem, że kilkudniowy pobyt w Barcolenie pozwoli mi
przynajmniej przekonać się czy ta „nieznana cywilizacja” jest w
moim guście.
Przychylny
mi Wszechmogący Przypadek wyczarował na moje powitanie niezwykłe
widowisko; La Mercè huczny, kolorowy,
porywający festiwal [Notabene jest to uroczystość proweniencji
katolickiej, nie odczuwa się tego jednak zupełnie. Heroiczna i
religijna historia stojąca za tym świętem została przytłoczona
niemal dionizyjską formą celebrowania.]
Pomimo niewątpliwej przyjemności
dostarczonej mi przez rozkrzyczane, roztańczone i pijane ulice
katalońskiej stolicy, pod koniec trzeciego dnia pojawiła się
refleksja: „Czasami wydaje mi się, że miasta powstały tylko po
to żeby się w nich gubić. Noc bez gwiazd nad Barceloną. Miasta są
zaborcze. Nie dają wytchnienia, przyzwyczajonym do swobody bezdroża,
stopom, poganiając je w somnambulicznym marszu przez labirynt,
pierwszy i ostatni raz widzianych, zaułków”.
Bilans
tej dionizyjskiej zawieruchy: trzy doby spędzone na ulicach i w
zaułkach nieznanego miasta (kolekcja spotkanych ludzi jest dość
imponująca: prostytuujący się i handlujący haszyszem pakistańscy
chłopcy, wytatuowani „wyciągnięci z filmu” meksykańscy
gangsterzy dzień przed deportacją, smutne nigeryjskie ladacznice,
cała masa zawieszonych pomiędzy kacem a fazą turystów) zgubienie
plecaka, telefonu i węgierskich znajomych, którzy przypadkowo
skorzystali z tego samego lotu co ja w swojej drodze na Camp Nou,
niecodzienny i autentyczny zachwyt na widok La Sagrada Família;
ale przede wszystkim zaostrzenie apetytu na GÓRY.
Zmęczony,
w okularach przeciwsłonecznych mających ukryć pulsujący w oczach
delikatny obłęd, kupuję bilet na wieczorny autokar do Andory.
Muszę się przyznać, że gdzieś na marginesie świadomości
pojawiła się pokusa żeby po-koczować jeszcze jakiś czas w
Barcelonie, ale zdrowy rozsądek odprawił drastyczny egzorcyzm i
pozbył się tego szatańskiego podszeptu. Nie mniej, musiałem się
ewakuować jak najszybciej, żeby nie narażać się na tego typu
aberracje.
Budzi
mnie dziwna, niezbyt przyjemna wilgoć. Pierwsze, leniwe, poranne
spojrzenie napotyka wzrok pudelka, który chyba w trosce o moją
higienę wylizał mi uprzednio twarz. Tego typu pobudka w tym
mieście, promieniującym luksusem, w tym mieście w którym na każdą
kończynę obywatela przypada jeden Rolex, nie wróży przyjemnego
pobytu.
Rozpoczynam
misję „exodus”. Staram się wydostać z tego miejsca,
nieodparcie kojarzącego się z tajemniczym ukrytym w górach
Eldorado, na piechotę; jednak po kilku godzinnym błądzenia daję
za wygraną i korzystam z autobusu; następny przystanek Arinsal –
brama Pirenejów, moja przepustka do piętnastu dni prawdziwej
samotności.
Nie miałem
precyzyjnego planu, znałem tylko kierunek, zamierzałem iść na
zachód. Podczas pobieżnej analizy mapy zatrzymywałem palec w
okolicach Lourdes. Miałem wykupiony bilet powrotny z Carcasonne,
więc to francuskie miasto wydawało mi się odpowiednią metą
dającą mi możliwość skorzystania z wygodnych linii kolejowych
podczas ostatniego etapu wyjazdu. Na mapie jednak łatwiej pokonuje
się kilometry niż na szlaku, szczególnie z obciążeniem
kilkunastu kilogramów a nie tylko zapału i ambicji. Złośliwa
rzeczywistość, zgodnie ze swoim zwyczajem, zweryfikowała marzenia.
Po kilku
pierwszych krokach na szlaku, musiałem usiąść, zapalić
papierosa, przeprogramować wrażliwość na inne bodźce.
Przeczuwałem, że będzie to intensywne doświadczenie. Chodziłem w
góry sam wielokrotnie, czasami biwakując, ale były to wycieczki
dwu-trzy dniowe najwyżej. Tym razem czekało na mnie kilkanaście
dni w opustoszałych o tej porze roku Pirenejach.
Po krótkim,
rozgrzewkowym marszu zatrzymuję się przy dwóch kamiennych,
wyglądających na opuszczone, budynkach. Przed wyjazdem czytałem o
tzw cabanach, pasterskich chatach, mogących służyć jako
alternatywa dla namiotu, nie spodziewałem się jednak, że będę
miał okazję skorzystać z tej bezosobowej gościności po trzech
godzinach spędzonych w górach. Pomimo dość wczesnej pory
postanawiałem biwakować właśnie tam. W dolinie widać było
przereklamowany landszaft, rozświetlone miasto, jak iluminacyjna
instalacja, a nie miejsce w którym mieszkają ludzie. Pierwszy
posiłek jedzony na ziemi, rytuał uruchamiania maszynki benzynowej i
pierwszy głębszy wdech – spokój i samotność rozlały się
ciepłem po całym ciele.
Nie
zabawiłem w andorskiej części Pirenejów zbyt długo, zdążyłem
tylko zauważyć: brak ludzi, ciekawą i darmową infrastrukturę
turystyczną oraz konie; pasące się dziko, na relatywnie wysoko
położonych łąkach, towarzyszyły mi niemal wszędzie jako niemi
obserwatorzy.
Włączam
bieg terenowy i ruszam w stronę Hiszpanii; pla de Estany (pierwsze
bezzałogowe schronisko na mojej drodze, zaskakująco czyste i dobrze
wyposażone), Estany Forcats malowniczo położony staw w którego
sąsiedztwie, lekko ukryty znajduje się górski schron w którym
spędzam kolejną noc. Miejsce jest bajkowe, wschód słońca w
takiej scenerii traci kiczowate, pocztówkowe zabarwienie. Następnego
dnia przekraczam granicę na przełęczy Collada Estanys Forcats
(2743npm), było to pierwsze bardziej wymagające podejście, mimo to
z rozpędu podchodzę kawałek pod Pic de Medecourbe.
Planuję
dostać się tego dnia w okolice Pico de Estas. Mijam schron Refugi
Baiau, kierując się w stronę doliny Val Ferrera wciąż nie mogę
nasycić się widokami, które robią szczególne wrażenie w
zestawie z świadomością posiadania na nie wyłączności – poza
wspomnianymi końmi nic oprócz mnie nie posiada tu oczu. W
dzienniczku wyprawy pojawia się wpis „ Cisza z którą w górach
obcuje się niemal nieustannie czasami przybiera na sile przeradzając
się w bezgłośny szum. Wysmagana zgiełkiem, przyzwyczajona do
hałasu głowa, powoli napełnia się gęstym brakiem-dzwięku”.
Żeby
zdobyć Pico Estas musiał bym odbić za bardzo na wschód, więc
zdecydowałem się na wejście na mniej imponujący szczyt: Pico
Baborte (2929). W trakcie ostatniego podejścia pod schron
leżący w cyrku u podnóża góry zaskakuje mnie pierwsza ulewa, na
tyle intensywna, że ogranicza widoczność i zmusza mnie do
poruszania się „na czuja”. Ścieżkę zgubiłem po kilku
krokach, intuicyjnie jednak odnajduję schronienie. Poranek wita mnie
bezchmurnym niebem i pozwala szybko zapomnieć o nieprzyjemnym
zakończeniu poprzedniego dnia. Wspinaczka na Baborte okazuje się
bardzo łatwa, choć to pierwsze zetknięcie ze specyfiką
pirenejskich szlaków. Niewiele mają one wspólnego z tatrzańskimi
pietystycznie oznakowanymi autostradami, często przypominają
zwierzęce ścieżki, czasami prowadząc przez rumowiska skalne,
gdzie jedynymi wskazówkami są kopczyki. Dzięki tej pozornej
niedogodności, można mieć wrażenie poruszania się po prawdziwym
nieskażonym ludzką ingerencją interiorze.
Drugą z
kolei noc spędzam w schronie, niepokojony jedynie przez owce.
Ostatni raz człowieka widziałem cztery dni temu, sprzedawał mi
produkty spożywcze. Po inwentaryzacji plecaka odczułem nieziemską,
palącą potrzebę spotkania kogoś podobnego. Mam dwie opcje do
wyboru, jeden szlak wiedzie prosto do traktu biegnącego dnem doliny
a potem kilka kilometrów tą szutrową drogą do najbliższej
wioski, alternatywna możliwość wydaje się mniej popularna,
wiedzie trawersem nad doliną i co ważne zaczepia o jedną z setek
opuszczonych wiosek. Przed wyjazdem napaliłem się na te trudne do
odnalezienia osady, nieżywe dowody niegdysiejszego sielskiego
pasterskiego życia. Niestety zdecydowałem się podążyć za swoją
chucią. Tradycyjnie po kilkunastu minutach szlak zaczął być
perforowany (W pirenejach pewni możemy być tylko szlaków
wchodzących w skład tzw GR-ek, ), gubił się by w najbardziej
nieoczekiwanym momencie znów się pojawić. Zbocze było niezwykle
strome, porośnięte zaskakująco bujną roślinnością, ścieżka
nieumocniona, a nad głową miałem skały z kruchego tworzywa. Nagle
straciłem grunt pod nagami i rozpocząłem dupo-zjazd po mniej
przystosowanym do tego materiale niż śnieg. W pyle, wraz z potokiem
różnego kalibru skał zacząłem nabierać prędkości – nie
polecam, szczególnie że zauważyłem przed sobą półkę skalną w
której kierunku zmierzałem. Dupa zabolała, oderwała się od
podłoża, zawisła na chwilę nieważko i zabolała po raz drugi.
Przetarłem oczy i spostrzegłem, że.... spadłem na szlak.
Katowałem się wymówkami, dlaczego tędy a nie tamtędy itp. jednak po dotarciu do wspomnianej
wioski (Bordes de la Rebuiro) zmieniłem front i zacząłem swoją decyzję wychwalać po niebiosa. Postanowiłem wtedy, i wciąż w tym postanowieniu niezachwianie trwam, by kiedyś zorganizować wyjazd nastawiony na poszukiwanie tego typu obiektów.
Cholernie romantyczna sceneria – naprawdę.
Niestety
piękne widoczki i westchnienia nie zapełnią żołądka, bebechy
domagają się należnej im atencji i mobilizują mnie do jak
najszybszego odnalezienia sklepu. W tym pośpiechu zapomniałem o
możliwości łapania okazji, na szczęście katalońska gościnność
nie jest ślepa i pierwszy raz w życiu zostałem złapany na stopa
oraz podwieziony do samego centrum wioski. Cóż fart ma swoje
limity, więc okazało się, że owa miejscowość była pogrążona
w zimowym śnie, właściwy sezon już się skończył, zostały psy
i starsi ludzie. Po pół godzinnym oczekiwaniu na otwarcie sklepu o
które musiałem prosić, zastaję puste półki, ledwo udaje mi
skompletować składniki na kolację. Warto dodać, że do
miejscowości nie dojeżdżały autobusy. Szybko zdecydowałem by
przenocować gdzieś na granicy wioski a następnego dnia przebić
się do osady położonej w równoległej dolinie. Mimo bezbłędnego
wykonania planu, następnego dnia spotyka mnie podobna sytuacja.
Tavascan okazuję się piękną, malowniczą itp. wioseczką, super
kur.., ale sklepu niet. Z niechęcią decyduje się opuszczenie gór
i zjazd do jakiegoś większego skupiska ludzi. Powtarza się
sytuacja z dnia poprzedniego, nie wykazując żadnej inicjatywy
zostaję złapany na stopa. Pomimo bariery językowej, kierowca
zawozi mnie do miejscowości położonej ponad 20 km od miejsca w
które się udawał we własnych interesach, tylko po to by wysadzić
mnie na przystanku autobusowym. Niespotykania bezinteresowność.
Wieczorem docieram do miasta Sort, gdzie znajduję tani camping na
którym poza mną nie ma innych turystów i decyduję się zostać
tam na dwie noce by zregenerować siły, nadrobić zaległości w
dziedzinie higieny oraz uzupełnić zapasy. Do tej pory byłem
rozpieszczany przez pogodę. Nastąpiła jednak zmiana, oto co
dzinniczek ma na ten temat do powiedzenia: „ Leje cały dzień.
Szybko i łatwo zapominamy o szerszej perspektywie gdy nas dosięga
smutek. Zwykły, smutek powsinoga, wyłaniający się z deszczu albo
mgły, trywialny spadek nastroju, zwierzęce zestrojenie się z
warunkami pogodowymi. Cała nasza uwaga skupia się na tym
przybłędzie. Na tym chyba polega jego demoniczna moc.”
Cywilizacja nie spełniła pokładanych w niej nadziei, poza
prowiantem nie wyniosłem z niej nic, ani świeżości ani
odpoczynku.
Kolejny
etap planuję rozpocząć w Espot, zimą jest to dość tłoczny
ośrodek narciarski, latem brama do Parc Nacional d’Aigüestortes i
Estany de Sant Maurici. Obszar parku jest pokryty odrobinę gęstszą
infrastrukturą turystyczną niż obszary wschodnie, jednak w
październiku szlaki (no może poza okolicami Refugi Josep Maria
Blanc) świeciły pustkami. Zamierzam spędzić cztery dni w drodze
do Vielha. To chyba jedyny fragment wyjazdu który przebiegł bez
turbulencji. Zgodnie z wybranym schematem spałem pod namiotem lub w
darmowych schroniskach. Jedyne co mogę powiedzieć, że warto to
zobaczyć, setki jezior, wodospadów obramowanych intrygująco
białymi górami.
Obcowanie z gigantem przyrody
automatycznie poskramia zarozumiałość. Lecz nie jest to
bałwochwalczy przemarsz przed obliczem bóstwa. Rozpływamy się w
nieprzychylnym pysze panteistycznym otoczeniu. Strumień świadomości
niestrudzenie sączy się, tylko tym razem gdzieś na marginesie,
akompaniując jedynie procesowi doznawania. I tutaj właśnie muszę
dramatycznie urwać ten niezwykle ciekawie zapowiadający się wywód.
Dwoma podstawowymi zagrożeniami na jakie jesteśmy narażeni w
górach są: mistycyzacja przyrody i wulgarny sportyzm; pomiędzy
nimi, jak między Scyllą i Charybdą przebiega wąski przesmyk,
tamtędy prowadzi jedyna bezpieczna droga. Cóż przed chwilą
nieopacznie zbliżyłem się zbyt blisko do jednej ze stron, więc w
ramach odtrutki proponuję powrót na szlak.
Mijając
Estany de Saburo, Estany Contraix, Refugi Ventosa i Calvell
(schronisko w okresie letnim posiadające obsługę, zimą otwiera
podwoje niezwykle komfortowej i darmowej przybudówki) docieram do
miasteczka o trudnej do odmiany nazwie, Vielha.
Powoli
kończy mi się czas który sobie zarezerwowałem na wycieczkę, więc
przygotowuję się do finałowego etapu. Pico Aneto. Najczęściej
najwyższy szczyt Pirenejów jest zdobywany od swojej północnej
strony. Za bazę wypadową można uznać schronisko Renclusa.
Postanowiłem dostać się tam nieco okrężną drogą przez Tuc de
Molieres. Było to rzucenie sobie wyzwania, na tę trasę dałem
sobie dwa dni, plus jeden na zdobycie szczytu. Trzynastogodzinny
marsz przy dość poważnej różnicy wysokości. Po omacku,
bezwiednie rozkładam namiot. Chciałem choć przez chwilę
podelektować się pozycją horyzontalną i ulgą pulsującą w
nogach, nie udało mi się to jednak bo zasnąłem przy pierwszym
mrugnięciu. Pobudka. Spoglądam na mapę. Dziś czeka mnie podobny
dystans, wyjście na ponad 3 tyś metrów i zejście ku podnóżom
Pico Aneto. To jest ten moment, kiedy zmęczenie uniemożliwia
odczuwanie przyjemności, kiedy patrzymy już tylko pod nogi, góry
przeistaczają się w dość niewygodną bieżnie. Znam ludzi dla
którym ten masochistyczny wysiłek przysłania niemal cały horyzont
.... ale o tym już było. Mój horyzont też został przysłonięty,
chmury spełzały do dolin, mgła się podnosiła, ale działo się
to za moimi plecami więc nie zwracałem na to większej uwagi.
Jednak tuż przed szczytową partią ocknąłem się w klatce z
mlecznego szkła, widoczność zmalała do dosłownie 3 metrów. W
tej chwili ujawniła się dość nieprzyjemna cecha mojego
charakteru; upór. Zamiast wrócić znaną trasą, ruszyłem z
kompasem i mapą we wcześniej ustalonym kierunku. Pogoda dała mi
piękną, ale krótką nagrodę za wytrwałość, gdy zdobyłem
szczyt rozpogodziło się na jakiś czas. Poza podziwianiem
(stłumionym przez zmęczenie) byłem w stanie zorientować się
pobieżnie w moim położeniu. Na niewiele to się jednak zdało,
kolejne kilka godzin spędziłem klucząc na ślepo pomiędzy
skałami, strumykami i jeziorkami. Temperatura drastycznie spadła,
zaczął padać deszcz ze śniegiem. Instynkt samozachowawczy
odłączył plany zdobycia Pico Aneto od konsoli sterującej,
ustalając tylko jeden cel: ciepłe i wygodne schronienie. Na
szczęście tuż przed zapadnięciem zmroku udaje mi się natknąć
na nieco zdezelowaną pasterską chatę. Nie przeszkadzały mi nawet
dziesiątki pająków tkających gęsty baldachim pajęczyn pod
sufitem. Kolejny raz zasypiam, zanim zdąży pojawić się pierwsza
myśl. Budzę się s lekką gorączką.
Wychodzę
z namiotu, potem z chaty i widzę śnieg. Po kilkunastu dniach upałów
mogło by się to wydawać miłą odmianą, jednak wtedy marzyłem
tylko o : ciepłym prysznicu, świeżej pościeli i gorącym pożywnym
posiłku.
Ze zdobycia
najwyższego szczytu Pirenejów musiałem zrezygnować.
Brudny,
obdarty, śmierdzący pokonuję dystans dzielący mnie od lotniska,
autostopem. Zajmuje mi to dwa dni. Ostatnie doby spędzam w krzakach
niedaleko miejsca wylotu, z budżetem wynoszącym cztery euro i
gorączką nie pozwalającą zmienić miejsca pobytu.
Wsiadając
do samolotu poczułem znajomy niedosyt, który można zinterpretować
jako zapowiedź kolejnego wyjazdu.
Powroty do
cywilizacji, po tak długim czasie, generują mnóstwo
nieprzewidzianych problemów. Zdążyłem odwyknąć od jedzenia przy
stole, korzystania z cywilizacyjnych udogodnień takich jak sedes.
Ciężko się pogodzić z licznymi społecznymi ograniczeniami,
ciężko nie spluwać gdzie popadnie, nie śpiewać na głos, nie
czyścić nosa bez pomocy chusteczek higienicznych. A to tylko
początek. Jest to powrót do życia codziennością , do życia w
rzeczywistości zamkniętej w ekonomicznych karbach, do zadań i
obowiązków, do uśmiechów i szturchnięć, do całej tej
krzątaniny o której Musil pisał tak „Gdyby
tak można
wymierzyć
skoki
naszej uwagi, sprawność
mięśni
ocznych, wszelkie wahania duszy oraz wysiłki, jakich człowiek musi
dokonać,
aby utrzymać
się
w
ruchu ulicznym, to prawdopodobnie (..) wypadłaby wielkość,
w porównaniu z którą
siła
potrzebna Atlasowi do podtrzymania globu ziemskiego byłaby znikoma,
i wtedy można
by też
ocenić,
jak olbrzymiego wyczynu dokonuje dziś
człowiek,
który nic nie robi.” Cóż pozostaje pomęczyć się trochę i
cierpliwie czekać na następną porcje wytchnienia.
Uczestnicy: Olaf Tychawski
Tekst i zdjęcia: Olaf Tychawski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz