"Bałkańska Odyseja"


Aby zobaczyć więcej zdjęć zapraszamy do Galerii

W listopadzie relacja z wyprawy pojawi się w magazynie"Rowertour" - Zapraszamy

Dlaczego odyseja? Otóż, zarys tegorocznej wyprawy był następujący: desantujemy się na Bałkanach i rowerami wracamy do Polski. Jako że mieliśmy tylko miesiąc zaczęliśmy w Bułgari- z nad Morza Czarnego planowaliśmy przeprawić się przez rumuńskie Karpaty a następnie, przejeżdżając przez Węgry i Słowację dotrzeć do domu.




Kto nie ryzykuje...

 ... ten upewnia się czy w autokarach długodystansowych można przewozić rowery. My tej pewności nie mieliśmy, jedyna informacja która do nas trafiła nie była zbyt optymistyczna – "jeśli w luku bagażowym znajdzie się miejsce to rowery można spakować". Tak więc staliśmy z olbrzymimi kartonami i nie mniejszymi obawami na dworcu w Krakowie czekając na rozstrzygnięcie  Autobus podjechał – panowie kierowcy zakręcili nosem, otworzyli bagażnik a tam miejsca jak w trumnie. Do tej pory myślę że prawa fizyki delikatnie się nagięły, bo oto właśnie siedzimy w autokarze do Sofi, a rowery skompresowane do maximum jadą z nami na swoją pierwszą wyprawę.






Klątwa Posejdona

Podróż nasza idealnie wpisywała się w Homerycki archetyp m.in dlatego, że już od samego początku nieznane wyższe siły bardzo uparcie starały się nam przeszkodzić w jakimkolwiek ruchu. Podczas pakowania, ze świeżo zakupionego roweru wypadł gwint niezbędny do mocowania bagażnika. Pozwolenie by tak drobna (acz niezbędna) rzecz przekreśliła wyjazd który snuł się nam po głowie przez ostatnie pół roku to straszna porażka. Tak więc narzędzia w ruch i kombinujemy. I jak to w życiu bywa prowizorka z taśmy i linek zaciskowych okazała się najtrwalsza.
Z Sofi docieramy pociągiem nad "czorne more" - do Burgas. Środek nocy - pod okiem i kuratelą policji skręcamy rowery po czym przedzieramy się przez miejską dżungle. W poszukiwaniu miejsca na nocleg trafiamy na wybrzeże. Kołysani szeptem morza zasypiamy.
Kolejny dzień zauroczył nas pięknym acz wietrznym porankiem. Dopiero wtedy tak naprawdę zrozumieliśmy że nareszcie dotarliśmy do miejsca w którym rozpocznie się nasza przygoda. Niestety mściwy Posejdon (jak poczęliśmy nazywać zły los) zmył wraz z poranną bryzą ślady radości z naszych twarzy. Klątwa nadal tkwiła w moim rowerze – w trakcie przeglądu tuż przed wyruszeniem coś potężnie strzeliło. Pękła kolejna śrubka mocująca bagażnik, a jej resztek nie dało się z ramy wyciągnąć. Byliśmy równie załamani co niedowierzający. Serwisanci wzruszali ramionami – najwięksi siłacze z Burgas chcieli dać pokaz swej mocy – niestety na marne. Ruszyliśmy więc w poszukiwaniu odpowiednich narzędzi – ale jak tu zapytać Bułgara który nie mówi po angielsku "gdzie kupić pilnik do metalu?". Po godzinach szukania w ciemno znaleźliśmy to czego szukaliśmy. Ale śruba ani drgnęła. Do tego czułem że złapała mnie jakaś choroba – miałem gorączkę i opuchnięte węzły chłonne. Usiedliśmy zrezygnowani na chodniku nie wiedząc co robić. Ludzie, bardzo uprzejmi i otwarci  podchodzili, starali się pomóc. Wreszcie nadszedł czas ostatniej próby i... o dziwo nieszczęsne żelastwo nieznacznie się ruszyło! Po wielu egzorcyzmach "diabeł śrubka  został wypędzony z roweru. Dzień sie kończy – ruszamy wzdłuż wybrzeża i rozbijamy się w pięknej, niedostępnej, lazurowej zatoce.




Statki podwodne i fabryka kryształowych granatów


Poranek zapewnił nam wspaniałe wizualne doznania. Wypogodziło się, turkusowe fale rozbijały się o skalisty brzeg tuż obok naszego namiotu. Nad zatoczką spędziliśmy pierwsze poranne godziny upajając się klimatem, a następnie ruszyliśmy karkołomną ścieżką prowadzącą na klif. Rowery trzeba było tragać na plecach ale i tak nie udało się uniknąć podziurawionych dętek. Po dotarciu na drogę ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża mijając po drodze nadmorskie miasta i kurorty. Trafiamy do Nesebar – starożytnego miasta portowego, dawnej koloni Greckiej i ważnego węzła handlowego Cesarstwa Bizantyjskiego. Dobrze zachowane budynki zachwycają swą oryginalnością, dzięki wpływom wielu różnych kultur są wyjątkowym i ciekawym zabytkiem. Ruszamy dalej, powoli zaczynamy szukać miejsca na nocleg, lecz tam gdzie kończy się jeden kurort zaczyna się kolejny. Zmęczenie dniem jazdy, upał i rosnąca w godzinach popołudniowych gorączka wysysa resztki sił. Nagle wjeżdżamy w zupełnie opuszczone osiedle identycznych domków wczasowych. Po męczącym podjeździe lądujemy pod wielkim pałacem dla wczasowiczów i tu droga się kończy...Przed nami olbrzymi las, morze a za nami opustoszały kurort. Powrót tą samą drogą nie wchodzi w grę, szukamy więc ścieżki prowadzącej do lasu, którą po jakimś czasie znajdujemy. Droga nie nadaje się do jazdy z powodu stromizny, tak więc rowery trzeba prowadzić. Po paru kilometrach rozkładamy się na niewielkiej polance. Podczas biwaku zdaje sobie sprawę że choroba nie ustępuje. Z zachwianą wiarą w kurację aspiryną zasypiam.
Jako że mapę Bułgari mieliśmy bardzo ogólną nie planowaliśmy konkretnych tras a po prostu kierowaliśmy się na północ. Właśnie dlatego po biwaku w lesie, ruszyliśmy dalej leśną ścieżką, z nadzieją że szybko znajdziemy ludzką siedzibę gdyż powoli zaczęło brakować nam wody. Jak na złość drożyna ciągnęła się kilometrami. Z lasu wyjechaliśmy na spalone słońcem połoniny. Upał stawał się nie do zniesienia. Mijaliśmy piękne krajobrazy, którymi nie mogliśmy się niestety delektować z powodu nieznośnego pragnienia. Po kilkudziesięciu kilometrach, padnięci docieramy wreszcie do małej klimatycznej mieściny w której dostajemy wodę, jemy coś ciepłego i ruszamy dalej. Droga jest już asfaltowa i prowadzi nareszcie w dół.
Przemieszczamy się wolniej niż planowaliśmy z powodu mojego osłabienia chorobą i kolejnych przygód tak więc do wieczora postanawiamy przycisnąć. Docieramy do Bliznatsi i szukamy dzikiego skrawka plaży. Niestety kurorty, już przez nas przeklęte, ciągnęły się nieprzerwanie. Pchanie rowerów nocą po piasku po męczącym dniu dobiło mnie i wzmocniło chorobę – byłem na skraju sił ledwo powłócząc nogami brnąłem przed siebie bredząc coś bez sensu – o statkach podwodnych i fabryce kryształowych granatów... Zmusiło nas to do noclegu na plaży tuż obok kurortu co zaskutkowało pobudką wśród masy turystów.
Po przebytym kryzysie dopiero po kolejnych trzech męczących dniach, w Balciku, decydujemy się na pójście do lekarza. Okazuje się że mam anginę ropną i po końskiej dawce antybiotyków i dniu przerwy powoli zaczynam wracać do sił.






Błotna kąpiel

Po odpoczynku ruszyliśmy dalej powoli zbliżając się do Rumuni. Jadąc wzdłuż wybrzeża trafiamy na przylądek Kaliakra z ruinami średniowiecznej twierdzy. W tych okolicach znajdują się piękne klify z wielowarstwowego piaskowca zachwycające swym rudawym kolorem. Następnego dnia dotarliśmy do granicy.
Bułgaria żegna nas porywistym wiatrem - Rumunia wita słońcem. Pierwszy raz decydujemy się na nocleg na campingu.
Wzdłuż całego wybrzeża widzieliśmy często czarne sylwetki ludzi pokrytych tzw "borowiną", rodzajem mułu, który podobno ma właściwości lecznicze. Tak więc korzystając z bagna koło pola namiotowego sami poddajemy się tej oryginalnej kuracji. Ludzie nie są zdziwieni – a nawet proszą nas o zebranie dla nich odrobiny cennego błota do którego dostęp był utrudniony. Ruszamy dalej. Krajobraz powoli się zmienia. Oddalając się od morza żegnamy zielone pagórki, klify i piaszczyste plaże.
Dominować zaczynają suche równiny które służą Rumunom za pastwiska. Właśnie z jednego z takich pastwisk zerwał się dzieciak pasący kozy i biegł w naszym kierunku dobre parędziesiąt metrów- tylko po to by... przybić nam piątkę  To był dla nas znak że nadmorskie kurorty już dawno za nami a widok turysty jest tu rzadkością.



"Jadąc do Babadag"

Kierujemy się na deltę Dunaju, która była jednym z głównych celów naszej wyprawy. Planowaliśmy poświęcić jej cały jeden dzień – niestety jak się później okaże "Posejdon" chciał inaczej...
W niedzielny poranek docieramy do wsi starowierców. Mijamy tablicę z nazwą miejscowości napisaną w dwóch językach – rumuńskim i staroruskim. Według przewodnika mieszkańcy noszą tradycyjne stroje a każdy mężczyzna ma długą brodę. Na pierwszy rzut oka wieś wyglądała jak każda inna. Ciekawi, czy pobratymcy Słowianie zachowali swą kulturową odrębność decydujemy się odbić w jakąś boczną drożynę. Przejeżdżamy koło cerkwi, gdy nagle wylewa się z niej kolorowa kaskada tradycyjnych strojów. Są tam ludzie w wieku podeszłym ale także młodzież a nawet dzieci ubrane podłóg tutejszych zwyczajów. Po wyjeździe ze wsi znajdujemy leśny skrót prowadzący do Babadag.
Niestety był to cień drogi jedynie – asfalt a raczej to co z niego zostało prezentował się tak mizernie że bez przeszkód można by poprowadzić tamtędy etap maratonu MTB. Docieramy wreszcie do miejscowości znanej z tytułu powieści Stasiuka. Pierwszy raz spotykamy grupę cyganów, którzy próbowali wyżebrać co tylko się da. Poczęstowaliśmy ich papierosem lecz stali się przez to jeszcze bardziej natrętni. Kiedy zaczęli otwierać moją sakwę sytuacja stała się nerwowa i po stanowczym "nie" ruszyliśmy śpiesznie dalej. Kolejnym punktem na naszej liście był zamek usytuowany w pobliżu Babadag. Po długim podjeździe docieramy do ruin. Ze szczytu roztacza się cudowna panorama – na północy ukazuję się nam rozlewisko Dunaju. Kiedy chcemy ruszać dalej zauważamy że złapaliśmy gumę. Podczas łatania, z opony wyciągamy bardzo osobliwe kolce. Były to kulki które niczym zwinięty jeż, miały ostre szpice z każdej strony. Paru ludzi podeszło zaoferować nam swoją pomoc – Rumuni to ludzie bardzo otwarci, temperamentni i ciekawscy. Zostaliśmy poinformowani że rośliny te nazywają się "kolce babie". Nie przeczuwaliśmy nawet jak te osobliwe igły dadzą nam się we znaki. Jeszcze tego samego dnia założyliśmy pięć kolejnych łatek. Ale najgorsze miało nastąpić dnia następnego.








Kolce "babie" czyli dziurawa epopeja


Z samego rana zauważamy że jedna z opon delikatnie flaczeje. Ruszamy w poszukiwaniu jakiegoś wodnego zbiornika. Znajdujemy zabagnione jeziorko – Olaf z dużym poświęceniem, brodząc po kolana w błocie zdobywa menażkę wody. Zaczynamy -zakładamy jedną, drugą, trzecią... dziesiąta łatkę. Z opon wyciągamy garści babich kolców. Problemem jest to, że, po usunięciu takiej kulki pojedyncze kolce często zostają i trzeba oponę dokładnie wyczyścić by taki mikroskopijny szpikulec znaleźć. Łatek wystarczyło na styk. Wreszcie po 3 godzinach wsiadamy na rowery. I po pięciu minutach... znów łapiemy gumę  Po kolei w każdej oponie! Tracimy wszystkie siły i mobilizacje do działania. Nie mamy łatek, a do najbliższej dużej miejscowości jest 40 km. A co najgorsze nasze portfele są puste... Zrezygnowani prowadzimy rowery. Przeklinamy własną głupotę (nauczeni doświadczeniem mogliśmy nie wjeżdżać w polne ścieżki gdzie "babia" zaraza się lęgnie). Spragnieni i głodni docieramy do małej wioski. Oczywiście bankomatu nie ma. Obmyślamy plan działania. Z naszych ustaleń wynikało że musielibyśmy iść kolejne 8 km do miasteczka z bankomatem a następnie jeden z nas powinien pojechać autobusem do Tulczei w poszukiwaniu sklepu rowerowego. Nagle zauważamy mały sklepik z narzędziami. Olaf z ostatnimi drobnymi w kieszeni i pustym pudełkiem po łatkach ruszył do sklepu. Ja z nadzieją w sercu zostałem przy rowerach. Nie uśmiechał się nam plan awaryjny tak więc widząc radość na twarzy brata kamień spadł mi z serca. Łatki cudem zdobyte – szczęście w nieszczęściu. Pozostało tylko załatać dętki...
Po kolejnych czterech godzinach nareszcie możemy ruszać dalej. Porzucamy myśl o Delcie Dunaju wiedząc że tamta okolica obfituje w kolcorodne rośliny. Żal objeżdżać tak piękne miejsce bokiem ale nie wyobrażaliśmy sobie przemieszczania się tam rowerem. Jak to często bywa życie zweryfikowało nasze plany. Zbliżał się wieczór - ruszyliśmy "z buta" chcąc choć trochę nadrobić stracony czas. Nocą trafiamy do Tulczei. Nie wiemy gdzie się podziać, tak więc decydujemy się jechać w ciemnościach poza miasto. Robimy jeszcze 20 km i po omacku, rozbijamy biwak. Rano budzimy się na środku olbrzymiej plantacji winorośli...


Zdobyczne dętki

Cały poranek zajadamy się dojrzałymi, pysznymi winogronami. Kierujemy się w stronę Galati. Teren robi się górzysty. Pogoda cały czas bezdeszczowa – każdy dzień wita nas czystym błękitnym niebem. Przyzwyczajeni już do wysokich temperatur, pokonujemy kolejne wzniesienia. Po parudziesięciu kilomatrach odbijamy w polną drogę w poszukiwaniu ruin zamku. Zaskoczeni zdajemy sobie sprawę że wejście do zabytku wiedzie przez... prywatny dom mieszkalny. Wchodzimy na podwórko po którym biegają psy, pasie się koń. Gospodarza nie ma, tak więc mijamy zabudowania i zabieramy się za zwiedzanie. Jak się okazuje tak rozwiązany sposób opieki nad niektórymi zabytkami jest charakterystyczny dla Rumuni, gdzie takowych obiektów jest po prostu bardzo dużo – szczególnie w okolicy Karpat. Popasamy nad jeziorkiem koło zamku i ruszamy dalej. Docieramy do promu i przeprawiamy się na drugą stronę Dunaju. Na statku o mało co nie zostaje zgnieciony przez tira, który zatrzymał się dosłownie paręnaście centymetrów od roweru. W Galati ruszamy na poszukiwanie sklepu rowerowego. Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Po godzinie bezowocnych poszukiwań decydujemy się zasięgnąć języka. Podjeżdżamy do młodego Rumuna, który od razu rzuca to czym się właśnie zajmował. Łamaną angielszczyzną mówi że nie wie gdzie jest sklep ale zaraz się dowie. Idziemy do jego kumpla który stoi za rogiem, ten wykonuje telefon. Zbiera się niewielka grupka która zaczyna deliberować i roztrząsać zadany przez nas problem. Wtem nasz młody przyjaciel wsiada na swój rower. Informuje nas żebyśmy za nim podążali. Po drodze tłumaczy że udajemy się do jego domu bo w Galati nie ma sklepu rowerowego a on ma cały zapas dętek, o które właśnie nam chodziło. Darowuje nam swoje zapasy sprzętu – chce także oddać swoją pompkę, łatki ale tłumaczymy mu że, już i tak bardzo nam pomógł. Solennie mu dziękujemy, robimy sobie wspólne zdjęcie i w drogę. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni tym gestem. Wybywamy z Galati i szukamy odbicia na polną trasę którą zamierzaliśmy jechać dnia następnego. Nie jest to zbyt łatwe tak więc pytamy się napotkanych ludzi. Niestety nawet przydrożna prostytutka nie zna tej drogi (jak się później okazało właśnie przy niej stała), tak więc wbijamy się w las pierwszą lepszą dróżką. Jutro bedziemy się martwić.











Inwazja much i jałmużna


Pobudka w środku lasu. Zagłębiamy się w labirynt ścieżek  Dróżki mało uczęszczane tak wiec trzeba się przedzierać przez gęstwinie  ale oczywiście ma to swój charakter. Bardziej dzięki instynktowi niż mapie udaje nam się dotrzeć do właściwej drożyny poprowadzonej wałem przeciwpowodziowym. Taren wypłaszcza się – przed nami roztaczają się wysuszone równiny – ale już daleko na horyzoncie zaczynają majaczyć szczyty Karapat. Mkniemy polnymi drogami zostawiając za sobą tumany kurzu. Krajobraz urozmaicają małe prowizoryczne domki pasterskie z blachy falistej i olbrzymie stada owiec. W pewnym momencie obsiada mnie stado much. Brat śmieję się w wniebogłosy a ja wrzeszczę i zamiast trzymać kierownice potrząsam koszulką  Tak właśnie przejeżdżamy tuż obok patrolu policji... Chyba byli zbyt zdziwieni ażeby zareagować.
Zatrzymujemy się pod supermarketem by odnowić zapasy. Nie wyglądamy chyba zbyt reprezentatywnie gdyż podchodzi do nas człowiek i pyta czy nie potrzebujemy czegoś do jedzenia. Bardzo dziękujemy za gest ale tłumaczymy że właśnie zrobiliśmy zakupy. Dobroczyńca znika, po to by pojawić się za chwile z... czteropakiem piwa. Tak obdarowani ruszamy szukać noclegu.


Niezapomniana gościna


Już od samego rana dostajemy w kość pierwszym naprawdę stromym i długim podjazdem, który kończy się ekstremalnym zjazdem remontowaną drogą. Około południa decydujemy się na odbicie w górskie ścieżyny. Upał przygniata do ziemi ale widoki rekompensują zmęczenie. Mijamy małe ale zadbanie wsie. W jednej z nich zostajemy zaproszeni na drugie śniadanie. Mamy okazje spróbować lokalnych potraw – a w szczególności wspaniałego swojskiego twarogu. Dostajemy także rybę wyłowioną z pobliskiej rzeki i warzywa dopiero co zerwane z ogródka. Delektujemy się prostotą i swojskością. Ludzie tu żyjący pracują ciężko ale są samowystarczalni i szczęśliwi  Daleko od wielkiego świata, wciśnięci w ciasne dolinki, żyją po swojemu – to coś co dzisiaj jest rzadkością. Czas na pożegnanie, uściski, wspólne zdjęcie. Dostajemy ostrzeżenie by nie nocować głęboko w lesie.

W Rumuni jest największe w europie skupisko niedźwiedzi  Jest ich tam ok. pięciu tysięcy. Dla porównania polskie Tatry zamieszkuje od sześciu do dwudziestu niedźwiedzi. Wspinamy się na kolejne wysuszone, obłe pagórki. Ludzie tu mieszkający żyją z pracy własnych rąk i kierują się bardzo prostymi ale pięknymi zasadami. Dla nich podróżny także walczy o swój byt, wybiera drogę wolności rezygnując z wygody, dlatego każdy z nich z otwartymi rękami przyjmie wędrowca zgodnie z powiedzeniem "gość w dom bóg w dom". Z żalem opuszczamy tę dziką krainę. Kolejnym celem jest solny płaskowyż. Gubimy się – spytany o drogę Rumun dzieli się swoimi myślami – mówi że bardzo lubi Polskę i że zawsze chciał ją odwiedzić. Przebija przez niego jakiś smutek, który nie pasuje do temperamentu i otwartości jego kompanów. Może w jego żyłach płynie odrobina polskiej romantycznej krwi...?
Docieramy do płaskowyżu – naszym oczom ukazuje się wielka solna ściana. W przydrożnym rowie znajdujemy grubą warstwę słonego osadu. Wydostajemy się na wierzchowinę. Naszym oczom ukazuje się cudowna panorama Karpat. Sam płaskowyż to zielona równina, lekko pofałdowana i porośnięta krokusami, odgrodzona olbrzymimi białymi od soli urwiskami. Co ciekawe zbiorniki wodne na płaskowyżu są wypełnione wodą słodką...



Karapaty


Powoli wjeżdżamy w Karapaty. Coraz większe przewyższenia, długie podjazdy i serpentynowe, ekstremalne zjazdy. Kierujemy się na Brosov – rumuński odpowiednik Krakowa, miasto studentów z pięknym starym rynkiem. Po drodze zatrzymujemy się przy wysoko zawieszonym, górskim zalewie gdzie spędzamy 4 godziny na przepakowanie i umycie sprzętu. Droga prowadzi nas wyjątkowo piękną trasą przez Karpaty, trawersując szczyty to znowu spadając w doliny. Załamanie pogody – kropi deszczyk.
Docieramy do Brasova i poświęcamy parę godzin na zwiedzanie średniowiecznych zabytków min. Czarnego kościoła. Znajdujemy się w Transylwani- okolicach w których rezydował hospodar wołoski Wlad Palownik, tak więc nie przepuszczamy okazji by zobaczyć jego zamek w Bran. Zanim naszym oczom ukazała się twierdza zauważyliśmy tłumy ludzi. Zabytek sam w sobie przedstawiał się okazale lecz wszechobecny klimat komercji zmusił nas do odwrotu. Jak się później okazało Dracula w tym miejscu prawdopodobnie nawet nie postawił nogi... Po wyjeździe z Bran udajemy się do ruin klasztoru cystersów z XIII wieku. Spotykamy tam sporą, zorganizowaną grupę kolarzy-emerytów z Wielkiej Brytani i Ameryki, którzy świecą najnowszym sprzętem kolarskim na kilkadziesiąt mil. Jeden z biwaków spędzamy tuż pod murem olbrzymiego zamku chłopskiego z XV wieku. Ruiny znajdują się w samym środku wsi -a co najciekawsze- zamieszkane są przez rodzinę która ma powierzoną opiekę nad zabytkiem. Trzeba przyznać że jest to egzotyczny widok, gdy dzieci dla zabawy biją w dzwony a po dziedzińcu biegają króliki...
Mijamy Fagaras – miejscowość, która służy jako baza wypadowa w góry Fogarskie. Decydujemy się spędzić jeden dzień w dziczy – wśród Karpackich szczytów. Odbijamy więc na południe  robimy zapasy i ruszamy niedawno wybudowaną trasą "transalpiną". W drodze spotykamy dwóch polskich motocyklistów kierujących się na Bułgarię. Gawędzimy, delektując się ojczystą mową. Znów na siodełka. Trasa wije się głęboką doliną rzeczną. Czas na nocleg. Zaszywamy się w gąszczu gdzie planujemy pozostać następny dzień i zregenerować siły. Rozpalamy ognisko i urządzamy sobie prawdziwą ucztę.



Ku końcowi


Wracamy na właściwe tory i coraz bardziej zbliżmy sie do domu. Docieramy do Alba Julia gdzie zwiedzamy XVIII - wieczny rynek po czym zagłębiamy się w mgliste góry zachodnio-rumuńskie  Pogoda załamuje się- zaczyna lać deszcz. Temperatura z ponad trzydziestu stopni spada do pięciu. Do tego trafiamy na morderczy podjazd który nie pozwala nam zsiąść z rowerów do późnych godzin wieczornych. Decydujemy się poszukać pensjonatu. Udaje się znaleźć bardzo tani nocleg. Odpoczywamy – suszymy rzeczy. Wreszcie jemy posiłek na stole, a nie, jak zwykliśmy, na podłodze namiotu. Następnego dnia wysokość zdobytą wcześniej tracimy w jednym, chyba najdłuższym, zjeździe.
Dostajemy się na granice Węgiersko – Rumuńską, którą chcemy przejechać alternatywną drogą. Lecz nagle, niewiadomo skąd pojawiają się służby graniczne, tarasują nam drogę i proszą o dokumenty. Po krótkiej kontroli zawracają nas na główną drogę. Mkniemy przez pusztę – stepowe równiny - i po dwóch dniach docieramy do Słowacji. Na horyzoncie znów pojawiają się, tym razem już znajome, szczyty Karpat. Jeden z ostatnich noclegów nie obył się bez stresującego incydentu. Po rozbiciu się na małej leśnej polance zaczęliśmy przygotowywać coś do jedzenia, gdy nagle ciszę rozdarło coś na kształt głośnego skowyczenia połączonego z rykiem. W głowach zaczęły tworzyć się przeróżne imaginacje – ale wreszcie doszliśmy do słusznego wniosku, że to jelenie, gdyż jest to miesiąc ich godów. Uspokojeni zabraliśmy się za jedzenie. Wtem mrok nocy rozjaśniły snopy światła samochodu. Czego ktoś szuka w środku nocy w lesie? Pojazd zatrzymał się jakieś 20 metrów od nas, wysiadło z niego dwoje ludzi, którzy ruszyli w naszym kierunku. Tętno skoczyło. Chwyciliśmy ostre przedmioty gotowi do obrony. W trakcie gdy się zbliżali dostrzegliśmy że jeden z nich niesie karabin. Sytuacja wyglądała nieciekawie. Lecz gdy niedoszli rabusie podeszli, okazało się, że to myśliwi. Poinformowali nas że nie możemy tu biwakować gdyż jest to teren strzelecki. Było nam nie w smak przenosić w środku nocy już rozłozony obóz ale argument o treści "jeszcze się jakaś kula zapodzieje" przemówił do nas bardzo wyraźnie. Następnego dnia przebiliśmy się przez Tatry i dotarliśmy do domu. Koniec niezapominanej przygody – czas na powrót do zwykłego życia i marzeń o kolejnych eskapadach.


Aby zobaczyć więcej zdjęć zapraszamy do Galerii

W listopadzie relacja z wyprawy pojawi się w magazynie"Rowertour" - Zapraszamy


Tekst: Maksym Tychawski
Zdjęcia: Olaf Tychawski, Maksym Tychawski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz